„Przewodnik Katolicki” (Poznań)
Nr 29/19.07.2009 r.
Z Maciejem Morawskim, legendarnym paryskim korespondentem Radia Wolna Europa, rozmawia Michał Bondyra
– Dwadzieścia siedem lat pracy korespondenta w Paryżu to nie jedyna Pańska współpraca z Wolną Europą…
– Moja przygoda z Wolną Europą zaczęła się już w roku 1953 w Strasburgu, kiedy byłem stypendystą Kolegium Wolnej Europy. Studiowałem wtedy na tamtejszym uniwersytecie, przygotowując pracę w ramach Wyższych Studiów Europejskich o metodach zwiększania wydajności pracy ludzkiej w Polsce, czyli o stachanowizmie. Ta praca szalenie podobała się Amerykanom, którzy chcieli mi ufundować stypendium w USA. Po ukończeniu studiów przez donos spreparowany prawdopodobnie przez komunistów, mówiący o tym, że byłem komunistą i homoseksualistą, stypendium nie dostałem.
To była epoka „McCarthyzmu” – polowania na czarownice. Mimo sugestii nie interweniowałem w tej sprawie w Waszyngtonie i rozpocząłem pracę dla Francuzów. Po dwóch, trzech latach, kiedy epoka „McCarthyzmu” się skończyła, zostałem prezesem Polskiego Zjednoczenia Młodzieży Chrześcijańsko-Społecznej (sekcji polskiej Międzynarodówki Młodych Chrześcijańskich Demokratów), która ściśle współpracowała z Komitetem Wolnej Europy finansującym działalność emigracyjną organizacji politycznych podobnych do zjednoczenia, równocześnie rozpocząłem też współpracę z paryskim biurem Radia Wolna Europa. Stałym korespondentem RWE w Paryżu zostałem w 1965 roku.
– Jak wyglądała ta praca?
– Początkowo, gdy jeszcze współpracowałem z biurem RWE, zacząłem dostarczać Zygmuntowi Michałowskiemu, ówczesnemu korespondentowi w Paryżu, informacje o tym, co dzieje się w Polsce. Widywałem wtedy masę ludzi przyjeżdżających z kraju, m.in. Jerzego Zawieyskiego, posła Zbyszka Makarczyka, Andrzeja Wielowiejskiego czy Tadeusza Myślika. Nieco później, za pośrednictwem Piotra Jeglińskiego, współtworzącego niezależne pismo młodych katolików „Spotkania” w Lublinie zacząłem otrzymywać fantastyczne informacje, jak choćby te o podziałach w partii. Koledzy z miesięcznika „Spotkania” Janusz Krupski i Janusz Bazydło w okładkach od książek przesyłali Jeglińskiemu do Paryża mikrofilmy z informacjami, a ten, ponieważ nie mógł utrzymywać ze mną oficjalnego kontaktu, przepisywał treść mikrofilmów i w konfesjonale jednego z paryskim klasztorów doręczał mi je w postaci maszynopisu. Pamiętam, jak mój dyrektor Michałowski był zdumiony tymi spotkaniami w konfesjonale, a dyrekcja w Monachium wartością przesyłanych materiałów.
Choć sam Nowak Jeziorański uważał mnie za jednego ze swoich najlepszych korespondentów informacyjnych, z czasem zaistniała potrzeba, bym „gadał” do radia z Paryża. Wynikało to z prostej przyczyny, że łatwej było się dodzwonić z Paryża do Warszawy, no i miałem podobno ten dar „gadania”. Znakomity już wówczas młody Bronek Wildstein podśmiechiwał się trochę ze mnie, że kończę moje rozmowy zdaniem: „Pana serdecznie pozdrawiam, pani rączki całuję i psu rączki całuję”. Naturalnie te wszystkie uprzejmości wycinano.
Po stanie wojennym w paryskim biurze Wolnej Europy zjawili się nowi wybitni ludzie, m.in. Krzysztof Rutkowski, Andrzej Mietkowski, Jan Andrzej Stepek, Maria de Hernandez-Paluch. Informacje dostarczał też, a później nagrywał dla nas świetnie wypowiedzi, mój przyjaciel Marcin Libicki. Byłem też w stałym kontakcie z pallottyńskim Centrum Dialogu na rue Surcouf w Paryżu, w którym schronienie znajdowali, ale i odczyty mieli Władysław Bartoszewski, Stefan Kisielewski, Tomasz Łubiński, a nawet Zbigniew Herbert czy Czesław Miłosz. To był ośrodek, gdzie można było „gadać”. Prowadził go wtenczas ks. Zenon Modzelewski, a pomagali mu ks. Marian Falenczyk, ks. Florian Kniotek oraz Danuta Szumska, która pomagała mi tłumaczyć depesze AFP dla Polski. Pamiętam, gdy podczas odbywającego się tam jednego z odczytów było bardzo mało ludzi, a ksiądz superior Modzelewski powiedział: „nic nie szkodzi, jest Morawski z Wolnej Europy i tak osiem milionów Polaków was usłyszy”.
– I faktycznie miliony słuchały, choć ci, którzy do nich nadawali lub jak sam pan mówi „gadali”, przypłacali to życiem, zdrowiem, czasem „tylko” szykanami. Pana los także nie oszczędził…
– Ponieważ byłem jednym z lepszych korespondentów informacyjnych, władze PRL określały mnie mianem szpiona. Uważano mnie za szpiega, wciąż grożono. Jeszcze po 89 roku odbierałem dziwne anonimowe telefony. To była zimna wojna. A ja jestem jej weteranem, bo to ona rozbiła mi życie rodzinne. Choć wiele wycierpiałem, to nie przejmowałem się tak pogróżkami, jak moja żona Jadwiga. Ona ciągłe zastraszanie ciężko przeżywała, a po upadku komunizmu załamała się nerwowo i odseparowała się ode mnie. Tamte szykany odcisnęły piętno też na życiu mojej córki. Podobnie odbiło się to na życiu żony Nowaka – pani Grety. Kiedyś, gdy Nowak przechodził jakąś operację, dostała telefon, że „ten skurwysyn, wróg Polski Ludowej, umarł na stole operacyjnym”, co oczywiście nie było prawdą. W wielu przypadkach na szykanach i pogróżkach się nie kończyło. Były napaści, pobicia, jak choćby to, które spotkało moją rumuńską koleżankę Monikę Lowinescu.
Ale to była zimna wojna, a ja, jako wychowanek Matki Boskiej Jurkowskiej, zwanej Matką Boską Pojednania Narodowego, uważam, że trzeba przezwyciężyć przeszłość i po katolicku dawnym przeciwnikom wybaczyć.
Ciąg dalszy – część II